|
Aztekowie
Już z opisów Kolumba wiemy, że na całym wschodnim wybrzeżu nowego kontynentu krążyła od dawna dziwna legenda. Według niej pewnego dnia, przed wielu, wielu laty przybyć tu miała ze wschodu przez morze grupa białych bogów. Nie wiadomo dokładnie, skąd bogowie ci pochodzili i co się z nimi potem stało. Ale gdy Hiszpanie wylądowali w 1492 roku na Antylach, powitano ich jako „białych bogów". Później z południowych krańców Nowego Świata Magellan doniósł, że tam także uważano jego i jego ludzi za bogów.
Zdarzenia te spowijała zrazu mgła mistycyzmu. Bardziej określony kształt przybrały one dopiero, gdy Cortez podjął swą wyprawę zdobywczą. Okazało się, że jeszcze wtedy Aztecy czcili jako boga przywódcę owej grupy nieznanych obcych przybyszów. Od lśniącego upierzenia ptaka quetzal nazwali jasnowłosego, niebieskookiego i brodatego człowieka Quetzalcoatlem i umieścili go w areopagu swych bogów. Cortez dowiedział się jeszcze czegoś więcej. Przed kilku dopiero wiekami — nauka obliczyła, że było to mniej więcej w XI lub XII stuleciu naszej ery — zjawił się podobno w Meksyku z dalekich krain Wschodu nie znany nikomu człowiek Miał blond włosy, białą skórę i niebieskie oczy, był ubrany w szatę z grubego, czarnego sukna, z okrągłym wycięciem dokoła szyi, z szerokimi, krótkimi rękawami, bez kapuzy i otwartą na piersi W czasach, w których żył Cortez, strój taki był już nie znany, sutanny duchownych wyglądały całkiem inaczej. Ale tak ubierano się niegdyś w Europie i jeszcze w XVI wieku takie stroje nosili w Grenlandii europejscy Wikingowie, których przodkowie osiedlili się w tym kraju.
Cortez był zapewne zdumiony i zmieszany, gdy z dalszych opowiadań Indian dowiedział się, że ów nieznany bóg obwieścił nową religię i ustanowił prawa. Miał to być bóg bardzo dobrotliwy i łagodny, zrównoważony i mądry. Gdy mowa była o wojnie, zatykał sobie uszy, tak bardzo nienawidził rozlewu krwi i gwałtu. Ludzie byli przez długi czas posłuszni Quetzalcoatlowi, „Bogu, przez którego żyjemy", „Wszechobecnemu", „niewidzialnemu, bezcielesnemu, jedynemu Bogu o zupełnej doskonałości i czystości". Jeszcze za czasów Corteza składano mu ofiary z kwiatów i owoców pod znakiem krzyża na olbrzymiej piramidzie-świątyni w Choluli — gdy bóg wojny Huitzilopochtli żądał ofiar żywych ludzi. Ale później przodkowie zbuntowali się przeciwko Quetzalcoatlowi, który przed srożącym się Huitzilopochtlim musiał uchodzić z Tabasco na wschód — przez bezmiar morza do wyśnionej krainy Tlapallan. Przed swym zniknięciem zapowiedział jednak, że pewnego dnia bracia jego powrócą do Meksyku i zdobędą ten kraj.
Nieco później Hiszpanie znaleźli istotnie kamienne krzyże i stylizowane w kształcie krzyża wyobrażenia drzew, pod którymi leżały ofiary z płodów rolnych. Odkryli groby, wielkie sklepienia ze starannie ociosanych płyt kamiennych, tak ułożonych, że tworzyły krzyż. Ze zdziwieniem stwierdzili, że świątynie i ołtarze są ozdobione symbolami wyobrażającymi rybę i rodzaj gołębia, zupełnie podobnymi do symbolów chrześcijańskiej Europy. Byli zaskoczeni tym, że w Meksyku chrzci się dzieci, i robili wielkie oczy, gdy kapłan pogański opryskiwał dziecko wodą, gdy zwilżał mu wargi i błagał przy tym bogów, aby krople wody zmyły z dziecięcia grzech pierworodny i spowodowały jego nowe narodzenie.
Pojęcia spowiedzi i komunii też nie były Aztekom obce. Po wyznaniu grzechów nakazywano spowiadającemu się ćwiczenia pokutne i umartwienia, rozgrzeszano go i podawano do spożycia wyobrażenia bogów z ciasta. Kto spożył chleb boży, ten mógł ubłagać zagniewane moce niebieskie. „Boże, Ty wiesz — brzmiała aztecka modlitwa przy spowiedzi — że ten biedny człowiek zbłądził nie z własnej woli, lecz pod wpływem grzechu, pod którego znakiem się urodził." A na zakończenie uroczystości kapłan odprawiał wiernych słowami: „Odziewajcie ubogich i nakarmcie głodnych, jakąkolwiek by to dla was oznaczało ofiarę. Pamiętajcie, że ich ciało jest jako wasze i że są oni ludźmi jako i wy."
Przypominało to w sposób zdumiewający chrześcijańską naukę o zbawieniu. Każdy spowiadający się otrzymywał od spowiednika po odbytej pokucie i komunii odpowiednie zaświadczenie, a więc rodzaj kartki o odpuszczeniu grzechów, która wobec państwowego wymiaru sprawiedliwości uwalniała od wszelkich konsekwencji za popełnione przestępstwo; podczas „nabożeństw" Indian Hiszpanie słyszeli z ust ich kapłanów takie zdania: „Znoś w pokorze obrazę"; „Bóg widzi wszystko i jest twym mścicielem"; w katechizmie Azteków czytali: „Kto spogląda zbyt ciekawie na kobietę, ten oczyma swymi popełnia cudzołóstwo!" Przekonanie Azteków, że oni, Hiszpanie, są potomkami nieznanego chrześcijańskiego świętego i misjonarza, który niegdyś dotarł do Nowego Świata, nie wydało im się tak nieprawdopodobne.
Prawie w tym samym czasie, w którym naczelny dowódca wojsk hiszpańskich dowiedział się o tych zadziwiających sprawach, w pałacu Montezumy II, ostatniego cesarza Azteków, odbywała się rada koronna. Montezuma zwołał wszystkich dostojników duchownych i świeckich, starych paladynów, głowy wielkich rodów szlacheckich do olbrzymiej rezydencji zbudowanej na palach na Jeziorze Meksykańskim. Zawiadomił ich o tym, co wyśledziła tajna służba wywiadowcza, podzielił się spostrzeżeniami o obcym ludzie, który zbliżał się do wybrzeży Meksyku na wielkich „domach wodnych", z żaglami lśniącymi jak skrzydła łabędzi.
Wiadomości te wywarły głębokie wrażenie na notablach azteckich.
Teraz następuje trzeźwe sprawozdanie wywiadowców. Wielmożni panowie, generałowie i czcigodni kapłani znają dobrze starą legendę o powrocie Quetzalcoatla „w roku przestępnym". W pięćdziesięciodwuletnim okresie kalendarza azteckiego powtarza się właśnie teraz rok przestępny, są więc przygnębieni i pełni złych przeczuć. Wiedzą, że służba wywiadowcza dobrze pracuje i że jej doniesienia są prawdziwe. Nie są to tylko sprawozdania agentów, służba wywiadowcza cesarza przedkłada rysunki: widać kunsztownie wymalowane okręty cudzoziemców z biało połyskującymi żaglami, widać dziwaczne, czworonożne, szybkie jak huragan bogi-smoki, którymi się wrogowie posługują. Widać długie lufy o okrągłych, groźnych paszczach, błyskawicę, która z nich wybiega i zabija na odległość, widać lśniące zbroje, groźnie spuszczone przyłbice, lance, arkabuzy, miecze — krótko mówiąc, tak jak by to dzisiaj po pięciuset latach zrobiono za pomocą telewizji, tak tu zręczni fachowcy azteckiego sztabu generalnego uwidocznili wszystko w obrazach.
Teraz dopiero wstaje rzecznik cesarza. Montezuma II, który wstąpił na tron w roku 1502, przed siedemnastu laty, kazał mu obwieścić, co następuje:
„Umiłowani bracia, kochani przyjaciele! Wam jako i mnie wiadomo, że nasi przodkowie nie pochodzą z kraju, w którym teraz mieszkamy, lecz że przybyli tu z daleka pod wodzą wielkiego księcia. Książę ten, który potem znowu odszedł z nielicznym tylko orszakiem, po długim czasie powrócił i zobaczył, że nasi przodkowie, jego poddani, zbudowali tutaj nowe miasta, pojęli za żony córki tego kraju, spłodzili z nimi dzieci i założywszy gospodarstwa, stworzyli nową ojczyznę i nie chcieli już z nim wracać. A ponieważ go już nie poznali i nie chcieli uznać za swego pana, więc odszedł sam i obwieścił, że na razie ustępuje, ale pewnego odległego dnia powróci z wielką potęgą, albo on sam, albo ktoś inny w jego imieniu, i odbierze, co mu się należy. Wiecie także, że przez cały czas oczekiwaliśmy go. Otóż z tego, co dyszeliśmy o obcym wodzu i o cesarzu, który wysłał go do nas przez wielkie morze z okolicy, gdzie słońce wschodzi i dokąd władca naszych przodków niegdyś powrócił — wnoszę z całą pewnością, że jest on właśnie owym wielkim panem, którego od wieków oczekujemy, zwłaszcza że oznajmia, iż zawsze wiedział o nas. Jeśli przodkowie nasi nie uczynili tego, co winni byli swemu panu, to my tym bardziej winniśmy to uczynić i złożyć bogom głębokie dzięki, że ten, którego tak długo czekaliśmy, wreszcie się zjawił. Tak więc proszę was, abyście mu byli we wszystkim posłuszni jako naszemu panu..."
Zaległa głęboka cisza. To abdykacja — koniec. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jeśli mąż tej miary co Montezuma dobrowolnie zrzeka się władzy, i to w chwili, gdy cudzoziemcy są jeszcze oddaleni o setki mil — nie ma już żadnej nadziei. W takim razie Quetzalcoatl, mściciel, karzący bóg, stoi rzeczywiście pod murami i puka do bram miasta.
(...)
Od dawna mianowicie i aż po dzień dzisiejszy utrzymuje się pogląd, że Legenda o Quetzalcoatlu jest tylko chrześcijańskim „upiększeniem" staroindiańskiej mitologii, „wymysłem białych, którzy chcieliby być wszędzie obecni", jak to sformułował Hans Dietrich Disselhoff w swym Interesującym dziele pt. Geachichte der altamerikanischen Kulturen („Historia kultur staroamerykańskich"). Otóż prasagi indiańskie, które powstały na długo przed pojawieniem się Azteków, przedstawiały Quetzalcoatla nie jako białego boga. Nastąpiło to widocznie dopiero później, nasuwa się więc podejrzenie, że mit o Quetzalcoatlu jest kłamstwem propagandowym konkwistadorów, wymyślonym i puszczonym w świat po to, aby ułatwić im zdobycie władzy w Meksyku.
Ale czy przypuszczenie to jest rzeczywiście słuszne? Czyż owi Hiszpanie, którzy niedługo po zdobyciu państwa Azteków przystąpili do spisywania sag i podań osobliwego kraju, przedstawili „białego Zbawiciela" tak, jak go sobie sami wyobrażali, tj. jako człowieka ciemnowłosego i czarnookiego? Tak by przecież musiało być! Jeżeli zwycięskie państwo, górujące pod względem militarnym i cywilizacyjnym, chce narzucić swych bogów podbitym ludom, to — rzecz zrozumiała! — przedstawi tych bogów na wyidealizowane podobieństwo własne. A tymczasem Quetzalcoatl jest przedstawiony całkiem odmiennie: nie jest ciemnookim brunetem, lecz właśnie niebieskookim blondynem. Jakież to dziwne! Czyż takie przedstawienie białego boga nie musiało wywołać u zwyciężonych ludów Nowego Świata okrzyku: Wy, Hiszpanie, wyglądacie przecież całkiem inaczej aniżeli bóg światła, w którego imieniu przybyliście i w którego imieniu przyjęliśmy was. Nie jesteście wcale jego synami!
Jeżeli wejdziemy w położenie Hiszpanów i założymy, że mit o Quetzalcoatlu jest ich wynalazkiem, to możemy tylko stwierdzić, że zachowali się wielce niemądrze i niezręcznie. Ich „wynalazek" był tak mało przemyślany, że jego wewnętrzne sprzeczności musiały by bezwzględnie wywołać u Indian niewiarę i sceptycyzm. Jednakże pogląd, jakoby mit o białych bogach był arabeską wtłoczoną z chrześcijańskiej nadgorliwości w mitologię Nowego Świata, jest pozbawiony wszelkich podstaw. Jeżeli się z tym zgodzimy, to trzeba w konsekwencji przyznać, że legenda o białym Zbawicielu jest indiańska i że ongiś, w średniowieczu, być może w związku z wyprawami Wikingów do Ameryki, biali ludzie dotarli do Jukatanu i Meksyku.
Przedstawiliśmy tutaj rzecz tę tak obszernie po to, aby wychodząc z logicznych przesłanek dojść do wniosków, do których wiedza fachowa doszła w ostatnich kilkudziesięciu latach. Sprowadzone do wspólnego mianownika wnioski te dadzą się streścić następująco: we wczesnych, ale jednak historycznych czasach, niewątpliwie istniały między Starym a Nowym Światem, poprzez Ocean Atlantycki, długotrwałe kontakty, których w szczegółach dotychczas nie znamy.
Nie należy jednakże pominąć milczeniem faktu, że nowoczesna amerykanistyka odrzuca stanowczo podobne hipotezy. Tak na przykład zasypała szyderstwem i drwinami katolickiego badacza Karola Marię Kaufmanna, który przed około .trzydziestu laty zajął się jako jeden z pierwszych tymi osobliwościami w książce pt. Amerika und das Urchristentum („Ameryka i chrześcijaństwo pierwotne"), i piętnuje jako fantastę każdego, który problemy te choćby tylko porusza. Amerykanista Walter Krickeberg stwierdza: „Pewne frapujące paralele zachodzące między podaniami amerykańskimi a starochrześcijańskimi należą do owej wielkiej liczby zgodności między ludami kulturalnymi Starego i Nowego Świata, zgodności, które istnieją również w innych dziedzinach i których wyjaśnienie musimy pozostawić przyszłym pracom badawczym."
Nowocześni amerykaniści nie wierzą w możliwość bezpośrednich kontaktów kulturalnych i opierają się raczej na tradycyjnym pojęciu „zbieżności", tj. swoistego podobieństwa określonych zjawisk kulturalnych, które — jak powiada etnolog Hans Plischke — wyjaśniają „w ten sposób, że u całej ludzkości identyczne skłonności duchowe w identycznych warunkach i w obliczu identycznych potrzeb prowadzą do identycznych lub podobnych rozwiązań".
(...)
Podobnie jak starożytni Germanie, Grecy i Rzymianie, Aztecy mieli licznych bogów. Bóstwom tym przypisywali czarodziejskie siły. Mogły one sprowadzać trzęsienie ziemi i deszcze, wywoływać powódź lub długotrwałą posuchę; nie można było jednakże przewidzieć, czy po ciemnej nocy podzwrotnikowej rankiem na nowo zjawią się na promiennym niebie. Albowiem z każdym wstającym dniem — przedstawił to pięknie badacz meksykański Alonso Caso w dziele The Religion of the Aztecs („Religia Azteków") — rodziły się na nowo, by każdego wieczoru znów umierać i światłością swą rozjaśniać mroki martwego świata podziemnego. A gdy następnie ze światłem złotego poranku wynurzały się z mictlan, państwa umarłych, musiały walczyć o swój byt z braćmi-gwiazdami i wielką siostrą-księżycem. Uzbrojone w promienie słońca, „węże ognia", bóstwa przeganiały noc. Gdy odnosiły zwycięstwo, oznaczało to dla ludzi nowy dzień życia.
Nie były to pierwotne wyobrażenia, powstały one dopiero w stosunkowo późnym czasie. Z początku w kulcie religijnym przeważały ofiary z kwiatów i owoców. Okropne wydarzenie, o którym nie wiemy nic bliższego, było przyczyną, że tradycyjne ofiary uznano za zbyt słabe i nie dość skuteczne. Podobnie jak Biblia, święte sagi Azteków opowiadają, że pewnego dnia słońce stanęło w swym biegu; nastąpiło to nie po stronie dziennej świata, lecz po stronie nocnej. Przez trzy dni słońce było niewidoczne. My, ludzie nowocześni, skłonni jesteśmy tłumaczyć to zjawisko wybuchem wulkanu, podczas którego deszcz popiołu może istotnie zaciemnić światło słońca tak, iż nastają ciemności. Ale kulturze określającej wszystko magicznymi „tabu" takie wyjaśnienie było naturalnie obce. O wiele bliższa była wiara, że świetliste ciało niebieskie toczyło walkę na śmierć i życie i pojawiło się znowu jedynie dzięki szczęśliwemu losowi. Podobne zjawisko nie powinno się więcej powtórzyć. Najwyższym obowiązkiem rodu ludzkiego, pierwszym przykazaniem racji stanu jest pomóc słońcu i wszystkim dobrym duchom w walce o ich powrót i życie. A cóż jest lepszego od krwi serdecznej ludzi? Jeżeli usta obrazów przedstawiających bogi napoić krwią, jeżeli złożyć im drgające serca, wyrwane dopiero co z żywego ciała, to siła ofiar przejdzie na bogi.
Aztecy, Majowie i inne szczepy indiańskie wierzyły, że przez spożycie mięsa i krwi jeńców mogą wzmocnić własne siły, że również bogom przysporzą mocy przez ofiary z ludzi. Być poświęconym bogom na ofiarę oznaczało pobożny uczynek, zaszczyt, albowiem poza wojownikami, którzy padli na polu chwały, tylko dusze ludzi ofiarowanych bogom mogły wejść w zaświaty. Jako kolibry i motyle, unosząc się w jarzącym świetle południa nad kwiatami i pąkami, towarzyszyły słońcu do zenitu, jako świecące gwiazdy stały nocą na wiecznym niebie. Ogół zmarłych natomiast szedł do mictlan, świata podziemnego, indiańskiego Hadesu. Zarzynano hekatomby ludzi. Ale trwoga, że to nie jest wystarczające, że niebianie mogą mimo wszystko utracić swą siłę, zmuszała do sięgania po inne ludy, do podejmowania wypraw wojennych i zmuszania podbitych szczepów, aby dostarczały ofiar dla słabnących bogów. Z tej trwogi, z tej metafizycznej rozpaczy powstało „imperium" Azteków — państwo, w którym wojowników awansowano nie według ilości zabitych wrogów, lecz wziętych do niewoli, państwo, dla którego czas pokoju z powodu niewystarczającej ilości serc ofiarnych oznaczał okres największego zagrożenia, tak więc moralnym obowiązkiem było bezustanne prowadzenie wojny.
Biskup Zumarraga, jeden z pierwszych dostojników Kościoła w Meksyku, podaje, że Aztecy składali corocznie ofiary z dwudziestu tysięcy ludzi. Być może, że czcigodny dostojnik przesadza, aby czyny własnego narodu wobec tak barbarzyńskiego ludu opromienić jaśniejszą jeszcze glorią. Jednakże pewne jest, że po wojnach, które Aztecy często podejmowali właśnie w celu połowu ludzi, dochodziło do straszliwych rzezi. Podkreślając okrucieństwa Hiszpanów, należy sobie zarazem uprzytomnić, że byli oni świadkami najohydniejszych morderstw i że jednym z motywów ich działania był również zamiar wybawienia świata od krwawych potworów, jakimi byli kapłani azteccy. Główna świątynia w Tenochtitlan kryła 136 000 czaszek ludzkich; oblepiona grubą warstwą krwi wydawała się Hiszpanom piekielnym koszmarem i wyrazem nieludzkich, samobójczych skłonności narodu.
* * *
Fragment książki: Paul Herrman - Pokażcie mi testament Adama
Data utworzenia: 12/02/2013 @ 16:57
Ostatnie zmiany: 20/03/2013 @ 01:13
Kategoria : Aztekowie
Strona czytana 20066 razy
Wersja do druku
|
|