Religioznawstwo
Zagadnienia Religijne
Europa Pogańska
Azja
Hinduizm i odłamy
Judaizm i odłamy
Chrześcijaństwo i odłamy
Islam i odłamy
Afryka
Ameryka
Australia i Oceania

PROTESTANTYZM <<== - Reformacja we Francji 1

Reformacja we Francji 1
Postępów luterańskiego protestantyzmu (także np. zwinglianizmu) we Francji nie można negować, chociaż w rozważaniach nad tą kwestią popada się w przesadę. Wydaje się jednak nie ulegać wątpliwości, że przenikanie tych tylko wpływów nie spowodowałoby tam zbyt głębokiego wstrząsu, gdyby nie jeszcze jeden system religijny, który znacznie mocniej zakorzenił się w kraju rządzonym przez Walezjuszów. Twórcą tego systemu był Francuz Jan Kalwin (Jean Caulvin, 1509-1564; są inne jeszcze formy jego nazwiska).

Z luteranami sprawiono by się prawdopodobnie bardzo prędko, zwłaszcza przy skłonnościach francuskiego aparatu państwowego do stosowania okrutnych represji. Gdy rozszerzy się kalwinizm, nie uniknie Francja wojny domowej, po której ani tenże kalwinizm nie zniknie, ani Francja nie przestanie być katolicką. Masowy rozlew krwi może sprawić, że ludzie dziczeją; o konstruktywne rezultaty trudniej.

Kalwin urodził się w miejscowości Noyon w północno-wschodniej części Francji (Pikardia). Pochodził z rodziny niezamożnej, ale nie miał powodów do narzekania: ubóstwo rekompensowały mu zdolności, w szkołach uchodził niemal za cudowne dziecko. Studiował teologię i prawo, u różnych mistrzów i w różnych miejscowościach, od 1531 r. także w Paryżu. Od pewnego czasu, nie dającego się zbyt dokładnie określić, lgnął ku ruchowi reformacyjnemu, po przybyciu do Paryża nie miał już zdaje się większych wątpliwości, a gdy dał temu nieco później wyraz także w wystąpieniu publicznym, pozostała mu już tylko ucieczka. Schronił się ostatecznie w Bazylei, całkowicie już pogrążonej w reformacji, i tu w 1536 r. wydał swoje koronne dzieło, Institutio religionis christianae (Nauka religii chrześcijańskiej), także po francusku. Warto przy tym dodać, że podobnie jak biblia Lutra, tak też Institutio Kalwina w jego własnym przekładzie (Institution de l'eglise chretienne) wynoszone jest na same szczyty jako świadectwo mistrzowskiego opanowania mowy ojczystej. Ta praca Kalwina zawiera cały wykład jego nauki, aczkolwiek jeszcze przez 20 z górą lat będzie w niej dokonywał zmian i uzupełnień. Poprzedził ją wysłany w sierpniu 1535 r. do Franciszka I list z ostrzeżeniami i żądaniami. Ostrzegał Kalwin przed wielkim chaosem, który niechybnie we Francji nastąpi i spowoduje nieobliczalne skutki, jeśli nie położy się kresu prześladowaniom niekatolików; ludzie poddawani represjom nie dążą do żadnego przewrotu, są całkowicie niewinni.

Nie pierwszy i nie ostatni w dziejach Kalwin pisał do władcy. Wiadomo już, że przedtem wysłał do tegoż Franciszka I swoje wyznanie wiary Zwingli, a po nich obu będą jeszcze dziesiątki analogicznych listów - wszystkie z takim samym rezultatem. Różnice zachodziły natomiast między nadawcami, także między Zwinglim i Kalwinem. Pierwszy z nich pisał wierząc, że król skłania się trochę ku nowym prądom; Kalwin raczej nie mógł mieć tych złudzeń, jeśli w ogóle miewał kiedykolwiek jakieś złudzenia. Był człowiekiem twardym jak głaz i zimnym jak lód, ponurym, nie wiedzącym co to uśmiech, bezwzględnym i despotycznym. Zwracając się do Franciszka I, nie był szczery, choć chyba o tym nie myślał: francuscy wyznawcy nowej wiary może i nie chcieli wszystkiego obalać, ale łatwo można sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Francja, gdyby tak każdy Francuz - dobrowolnie czy z przymusu - przyjął kalwinizm. Zrozumieć to można oczywiście tylko przez porównanie z działalnością Kalwina w Genewie.

W nauce swojej szedł Kalwin dalej niż Luter i trochę dalej niż Zwingli. Ogólna zasada była ta sama: tylko Pismo Święte jest źródłem wszelkiej prawdy. Lutrowi natomiast sama wiara wystarczała do zbawienia, a Kalwin wprowadzał naukę o predestynacji: ludzie są przez Boga z góry przeznaczeni na potępienie, albo na wejście do królestwa bożego. Predestynacja może pozbawić chęci do życia, ale Kalwin znalazł na to radę: trzeba wierzyć, że się jest przeznaczonym do zbawienia i żywiąc taką nadzieję wypełniać swoje życie samymi cnotami. Przyjmując z sakramentów tylko chrzest i komunię (pod dwiema postaciami), uznawał ten drugi - odmiennie niż Luter - tylko za duchowe przeżycie, bez obecności Chrystusa. Wszystkie zewnętrzne akcesoria katolicyzmu Kalwin także odrzucał, pozostawiając w każdym kościele tylko jeden ołtarz z czarnym krzyżem. Zagłębiając się w różne bardziej szczegółowe przypadki można by wyrazić niemałe zdziwienie, że taka przygnębiająca, żałobna sceneria odpowiadała Francuzom, tak skłonnym do życia i użycia. Łącząc obie te kategorie wypada od razu powiedzieć, że pod rządami Kalwina to "używanie życia" będzie raczej dość trudne...

Przybywając po raz pierwszy do Genewy, Kalwin zastał grunt w znacznym stopniu przygotowany. Janem Chrzcicielem Kalwina w Szwajcarii był Guillaume Farei (1489-1565), także Francuz, jeszcze jeden z grona reformatorów urodzonych w latach osiemdziesiątych XV wieku, w odróżnieniu od innych luminarzy reformacji raczej mówca niż pisarz. Farel przejął się już pierwszymi powiewami reformacji i równie prędko zabrał się do głoszenia nauk w tym duchu. Działał w wielu ośrodkach i bardzo często je zmieniał, z dwóch przyczyn: albo z własnej woli, albo wypędzony. Wreszcie znalazł najlepsze pole działania w miastach szwajcarskich, a chociaż też go wypędzano, przecież dość liczne sukcesy notował i w niejednym ośrodku przyśpieszał zwycięstwo reformacji, np. w Neuchatel (Neuenburg), a po dłuższej nieco pracy i większych wysiłkach także w Genewie. Trzeba mu oddać sprawiedliwość: nie obawiając się konkurencji, skłonił przejeżdżającego w 1536 r. przez to miasto Kalwina do pozostania.

Zaczęły się w Genewie rządy tego duumwiratu, na razie tylko religijne - innych atrybucji rada miejska jeszcze nie dawała sobie wydrzeć. Obaj reformatorzy byli pod wieloma względami bardzo podobni do siebie: arbitralni, rygorystyczni do obłędu, nie mający nic wspólnego z jakąkolwiek tolerancją, bezlitośni dla rzeczywistych i urojonych przeciwników. Ewangelia była dla nich jedynym źródłem prawdy chrześcijańskiej, ale w Ewangelii mówi się też o miłości bliźniego, a z tą nie chcieli mieć żadnej styczności. Jeszcze wtedy Genewa nie wytrzymywała tego wszystkiego i w 1538 r. wygnano obu z miasta. Farel znowu wybrał Neuchatel jako główne miejsce swojej działalności, prowadzonej zresztą nie bez przeróżnych zgrzytów. Kalwin osiedlił się na trzy lata w Strasburgu, od dawna już zreformowanym; zorganizował tu gminę i wygłaszał przemówienia, otaczany niezmienną czcią i szacunkiem. Tymczasem w Genewie uzyskali jego zwolennicy większość w radzie miejskiej i jęli go zapraszać do powrotu, tylko Strasburg się nie zgadzał. Życie Kalwina będzie odtąd jednym pasmem szczęścia - takiego, jakie sobie w swojej posępnej duszy wymarzył: już mu do końca dni jego towarzyszyć będą nieustannie wpływy, władza i znaczenie. Jeszcze był w Strasburgu, a już Genewa przyjęła na jego polecenie jednego z teologów i powierzyła mu kierownictwo szkoły. Był nim Sebastien Chateillon (Castellio, 1515-1563), świetny znawca greczyzny i zagadnień teologicznych, ale, jak się okaże - nie podzielający fanatyzmu Kalwina. Ostatecznie Kalwin wrócił do Genewy w 1541 roku, ażeby pozostać w tym mieście do śmierci, 23 lata, i do śmierci nim rządzić.

Status polityczny ówczesnej Genewy nie jest zbyt łatwy do przedstawienia. Od XI wieku w składzie cesarstwa, ale w bardzo specyficznej konstelacji, z szerokimi kompetencjami biskupów tego miasta, którym jeszcze w tym samym stuleciu przyznano tytuły książęce. Potem zaczęły krzyżować się z sobą inne tendencje: mieszkańcy dążyli do całkowitej samodzielności, a największą przeszkodą na tej drodze były zakusy hrabiów Sabaudii (od 1416 r. książąt), którzy weszli w posiadanie niewielkiej prowincji genewskiej i chcieli też zawładnąć samym miastem. Niestety, Genewa leżała na najdalszym, południowo-zachodnim krańcu dzisiejszej Szwajcarii, na granicy z Francją i właśnie z Sabaudią - nie mogła więc takiego losu uniknąć. Ciągle jednak zwierzchnikiem Genewy był biskup. Jeden z tych biskupów odstąpił swoje prawa księciu sabaudzkiemu Karolowi III (1504-1553), mężowi bezwzględnemu, bardzo energicznemu i w określonych sytuacjach nie przebierającemu w środkach. Przeciwstawiali się temu niektórzy młodzi działacze genewscy, wśród nich słynny "więzień Chillonu", Francois Bonivard (1492-1570), którzy między innymi wystąpili z koncepcją przyłączenia się do federacji szwajcarskiej.

Bonivard urodził się w Górnej Sabaudii, w rodzinie bogatej i wpływowej; nie najgorszym dowodem może być to, że mając lat 17 został opatem klasztoru św. Wiktora w Genewie. Przy tej okazji trudno powstrzymać się od refleksji, że te nominacje kilku- i kilkunastoletnich chłopców na najwyższe stanowiska duchowne o wiele bardziej zaszkodziły Kościołowi niż odpusty. W 1519 r. książę Karol III wkroczył na czele swoich zbrojnych do Genewy. Bonivard zdołał uciec, ale to go nie uratowało; schwytany i wydany księciu, znalazł się w więzieniu, które dzięki wstawiennictwu swojej rodziny po roku opuścił, zrzekając się opactwa. Potem zaczęło się trudne, dziwne i powikłane dziesięciolecie. Biskup przywrócił dostojeństwo Bonivardowi. Rządy księcia mocno zaciążyły nad miastem, poważne represje dotknęły niektórych wolnościowych działaczy, ale Bonivard działał nieustępliwie, chcąc odzyskać to, co utracił, m.in. dobra posiadane w Sabaudii. Rok 1530 przyniósł dalsze komplikacje. Genewa już przedtem sprzymierzyła się z niektórymi kantonami szwajcarskimi i książę musiał wreszcie przyznać jej samodzielność. Jednocześnie zdołał podstępem dostać w swoje ręce Bonivarda i wtrącił go do lochów w zamku Chillon, na wschodnim brzegu Jeziora Lemańskiego. Niewola trwała sześć lat, lecz za to przyniosła Bonivardowi nieprzemijającą sławę - przede wszystkim uwiecznił go Byron w swoim poemacie Więzień Chillonu (The Prisoner of Chillon) jako jednego z najwspanialszych i największych rycerzy i męczenników wolności.

Sześć lat trwających cierpień nie wolno bagatelizować. Co najmniej dla ścisłości wypada jednak też dodać, że takie znów za bardzo niepokalane życie Bonivarda nie było, począwszy od owego opactwa w 17 roku życia. Niezależnie od swojego genewskiego patriotyzmu nigdy nie przestawał pierwszoplanowo traktować własnych interesów i dochodów, walcząc o nie przez całe długie lata. Nie zapominał też o przyjemnościach życiowych - żenił się tylko pięć razy. Z Chillonu wyszedł w 1536 r., gdy Franciszek I zdobywał Sabaudię; wrócił wtedy do Genewy, potem przeniósł się do Berna i procesował się z Genewą, żeby wreszcie pogodzić się z nią po otrzymaniu pewnych rekompensat. Na dobro trzeba mu zapisać umiejętności pisarskie (m.in. wysoko ceniona Kronika Genewy) i przekazanie miastu biblioteki. Wspomniane rekompensaty objęły również utraconą godność przeora - wiadomo już, że w Genewie znikały w tym czasie bez śladu relikty katolicyzmu; odszedł od niego i Bonivard.

Do tej Genewy wrócił Kalwin w 1541 r., już jako absolutny jedynowładca, duchowny i świecki, moralny, ale także w tym wszystkim, co dotyczyło materii. Szukanie jakichś porównań jest wysiłkiem bodaj beznadziejnym. Savonarola, Münzer, Jan z Lejdy? Coś w takim zestawieniu jest, ale gdzie im tam do Kalwina! W niewytłumaczalny raczej sposób zdobył ten człowiek władzę nad mieszkańcami Genewy i stworzył system nie mający ani jednej szczeliny, przez którą mogłoby się wsączyć jakiekolwiek przeciwieństwo. Kalwin i opozycja to dwa pojęcia całkowicie rozłączne, przeciwstawne, nie mające żadnych punktów stycznych jak dwie proste skośne, bo nawet równoległe mogą się podobno przecinać w nieskończoności. Podkreśla się nieraz, że w dziełach swoich Kalwin jest niezrównany, jeśli chodzi o dobór argumentów i umiejętność rozumowania. Spokojnie można z tym się zgodzić, a nawet przyjąć, że taki sam był w rozmowach i we wszystkich swoich wystąpieniach. Gdzie i kiedy jednak cała społeczność poddaje się i ślepo przyjmuje nawet dobrze dobrane argumenty? Nie trzeba przy tym zapominać o jednym: w Genewie Kalwin więcej wyrokował, niż argumentował.

Bez szemrania, bez wątpliwości i sprzeciwów przyjmowano każdą jego propozycję i każde zarządzenie. Najwyższą władzę w mieście otrzymał konsystorz, złożony z 6 kaznodziejów i 12 osób świeckich. Zarządzenia jego miały moc prawną, ale specyfika tego urzędu polegała też na uprawnieniach do kontrolowania obyczajowości i wszelkich możliwych wykroczeń przeciw dyscyplinie kościelnej. Całe życie obywateli Genewy zostało ujęte w karby, wtłoczone w surowe przepisy, poddane nieustannej kontroli w każdym szczególe, zmuszone do ślepej uległości wobec niezliczonych zakazów. Obserwowano życie prywatne, śledzono słowa i postępowanie, określano dokładnie, jak należy się ubierać i co jeść, zabroniono uciech i przyjemności, wykluczono możliwość zawierania małżeństw mieszanych, zniesiono oczywiście wszystkie obrzędy i wszystkie najdrobniejsze nawet przejawy zewnętrzne dawnego kultu. Dzieciom wolno było nadawać tylko biblijne imiona. Odpadły zabawy ludowe, tańce i przedstawienia, także czytanie książek o świeckiej treści.

Zaznaczono wyżej, że cała społeczność Genewy poddała się temu systemowi z pogranicza obłędu. Teraz, po bliższych wyjaśnieniach, trzeba to uściślić: musiała się poddać. Ci, którym to wszystko jednak dogadzało i prowadziło ich do zbawienia, stanowili znaczną większość i to można uznać za niepojęte; jednakowoż byli również - nie mogło być inaczej - niezadowoleni, nazywani "libertynami" i czasem próbujący też przechodzić do aktywności, łamanej bez litości ogniem i mieczem. Przeraża liczba 60 osób straconych już w pierwszym pięcioleciu rządów Kalwina, a były inne jeszcze kary, pręgierz i wygnanie, pewnie przyjmowane z radością. Palono ludzi na stosie lub ucinano im głowy. Polecony przez Kalwina na stanowisko rektora szkoły Sebastian Chateillon ledwie uszedł z życiem, uciekając w 1544 r. z Genewy do Bazylei. Na stos szły także kobiety, dosłownie za nic, za jakieś drobiazgowe "przewinienia". W czerwcu 1547 r. ktoś zostawił przy kazalnicy, na którą właśnie miał wstępować wielki reformator, kartkę z pogróżkami i z obelżywymi słowami pod adresem jego pomocników. Żadnymi zaklęciami nie mógł uratować się oskarżony o to "libertyn", Jacques Gruet, jedna z niezliczonych ofiar na ołtarzu kalwińskiego fanatyzmu; torturowano Grueta wielokrotnie i 26 lipca ścięto. W 1553 r. splamiono się najbardziej niegodnym, hańbiącym wyrokiem - spalono na stosie teologa hiszpańskiego, Serveta.

Servet (Miguel Serveto, 1511-1553) zajmował się też astrologią, matematyką i medycyną, w tym ostatnim dziale nauki utrwalił swoje nazwisko jako badacz procesów krążenia krwi. Najbliższe były mu jednak problemy wiary i na te tematy pisał najwięcej, tylko że nie podobała mu się Trójca Święta, a nawet Kalwin tak daleko nie poszedł. Servet działał we Francji, w Lyonie drukował niektóre swoje pisma, tam też go więziono, ale zdołał uciec i na swoje nieszczęście przybył do Genewy. Po procesie spalono go jako niepoprawnego heretyka, a tych, którzy chcieli go ratować, ukarano zakazem przyjmowania komunii. Szeroki był diapazon kar w państwie Kalwina...

W 1549 r. zdarzył się niemal cud: Kalwin zgodził się na porozumienie z zwinglianami - od tego czasu datuje się Kościół ewangelicko-reformowany, przeciwstawiając się ewangelicko-augsburskiemu, tzn. luterańskiemu. Było to osiągnięcie dużego kalibru, ułatwiające też dalszą ekspansję, podczas gdy luteranizm zakrzepł w znacznej części Niemiec, w krajach skandynawskich i w niektórych mniejszych prowincjach, m.in. w Inflantach. Mówiąc o tym osiągnięciu, trzeba wspomnieć co najmniej jeszcze o jednym: w 1559 r. powstała w Genewie z inicjatywy reformatora akademia teologiczna. Objął ją jako rektor jeden z najwierniejszych uczniów Kalwina, Teodor Beza (Theodore de Bese, 1519-1605), także Francuz, pisarz, historyk, tłumacz i edytor. On będzie długowiecznym następcą mistrza. Z murów akademii genewskiej wyjdą różne kalwińskie znakomitości, wykształceni duchowni, którzy nie bez powodzenia działać będą we Francji, w Niderlandach i w Szkocji.

Kalwin zadowolił się profesurą w akademii nie tyle powodowany skromnością, ile dlatego, że siły odmawiały mu posłuszeństwa. Był zawsze słaby fizycznie, z wiekiem, aczkolwiek jeszcze nie podeszłym, zjawiały się nowe dolegliwości, wyczerpywała go nadmierna praca, kaznodziejska, profesorska, organizacyjna, polityczna, pisarska i wydawnicza. Pisał bardzo wiele, prowadził też rozległą korespondencję, zbiorowe wydanie jego dzieł obejmie kilkadziesiąt tomów. Dziewięć lat trwało jego życie rodzinne. Ożenił się w 1540 r. z wdową, Idelette von Bure i miał z nią syna, który umarł jako dziecko; żonę utracił w 1549 r.

Z Genewy szerzył się kalwinizm w kierunku na północ i na zachód, zyskując mnóstwo wyznawców zwłaszcza w południowej Francji i w Niderlandach, ale także - rzecz znamienna - w Paryżu. Nie jest to takie łatwe do wytłumaczenia, że z jednej strony działano we Francji przy pomocy najsurowszych represji, z drugiej zaś ciągle pojawiały się nowe hugenockie domy modlitwy, a nabożeństwa zbliżały się czasami nawet do granicy jawności. W 1559 r. potrafiono odbyć pierwszy swój synod - jego uchwały można rozpatrywać jako podstawę organizacji Kościoła reformowanego we Francji. Częściowo wyjaśnia te możliwości opieką ze strony niektórych wysoko postawionych osób, do których kalwinizm też skutecznie dotarł. Byli wśród nich dwaj bracia książęta z rodu Burbonów; Antoni de Bourbon, książę de Vendóme (1518-1562), od 1548 r. małżonek Joanny d'Albret (1528-1572), córki wspomnianych już - króla Nawarry Henryka II i Małgorzaty de Valois), od śmierci jej ojca w 1555 tytularny król Nawarry (ważniejsza była pozycja Joanny jako dziedzicznej królowej); drugi przywódca hugenotów w tej rodzinie to Ludwik de Conde (Kondeusz, 1530-1569), od którego zaczyna się dom Kondeuszów.

Nie taka prosta była droga życiowa obu dostojnych braci. Antoni porzucił katolicyzm pod wpływem żony - cóż, nawet dla takiego mizernego królestwa jak Nawarra warto było pewnie machnąć dłonią na wiarę ojców; jego syn zrobi to samo, tylko mądrzej, bo dla Paryża i całej Francji. Sama Joanna d'Albret była zaciekłą kalwinistką - zostawszy królową, wprowadziła reformację w Nawarze. Żarliwość hugenocka popchnie Antoniego de Bourbon do udziału w spisku na życie króla Franciszka II, ale zbyt długo nie potrwa; uwięziony, szczęśliwie prędko wypuszczony, porzuci z kolei kalwinizm i będzie walczył przeciw hugenotom na czele wojsk katolickich. O Ludwiku Kondeuszu też można powiedzieć, że działał w masce, albo - że był dwulicowy. Od 19 roku życia uczestniczył w różnych bitwach i oblężeniach, w 1552 zdobywał pod królem Henrykiem II lotaryńskie twierdze, był pod Saint-Quentin i pod Calais. Potem weźmie kierowniczy udział we wspomnianym już spisku i wreszcie odsłoni przyłbicę i stanie się jednym z głównych przywódców hugenockich. Ostatnie dziesięciolecie jego krótkiego życia to kalejdoskop aż trudny do oglądania: bitwy, spiski, przejściowe zmiany frontu i inne jeszcze przypadki, nie najlepiej świadczące o etyce i patriotyzmie. Są też niemałe wątpliwości co do poziomu moralnego, co musi być o tyle zastanawiające, że legalnych dzieci miał jedenaścioro, co prawda z dwóch żon.

Gdy mowa o ówczesnych wodzach hugenotów, konieczna się staje prezentacja jeszcze jednej osobistości. To Gaspard de Coligny (1519-1572), bardzo dzielny żołnierz, także uczestnik wielu starć zbrojnych, ceniony przez Franciszka I i Henryka II, z którym odbył w 1552 r. wyprawę do Lotaryngii, otrzymując w tym czasie godność admirała Francji. Pod Saint-Quentin w 1557 r. poszedł na dwa lata do niewoli, z której ledwie się wykupił. Niewola była hiszpańska, ale trzymano go w niderlandzkich ośrodkach; trudno o tym nie wspomnieć, bo wtedy właśnie przeszedł na kalwinizm. Po odzyskaniu wolności i śmierci Henryka II Coligny stanie się jedną z głównych postaci hugenockiego szczytu.

Szczyt katolicki reprezentowali oczywiście Gwizjusze. Obie strony darzyły się nawzajem nienawiścią, tylko niełatwo byłoby określić, która z nich nienawidziła zacieklej. W niedawnej jeszcze przeszłości bywało różnie, podczas wojen zdarzały się też wypadki współdziałania, ale nie pozostało z tego ani śladu. Ostatnie lata Henryka II i krótkie panowanie Franciszka II nadały istniejącym konfliktom temperaturę żaru. W latach 1559 i 1560 Gwizjusze decydowali absolutnie o wszystkich najważniejszych sprawach, toteż mogło się hugenotom wydawać, że wystarczy odsunąć ich od króla, a Francja przemieni się w raj, zwłaszcza dla innowierców. Ziarno słuszności w tym rozumowaniu było, fatalnie wypadła jednak realizacja. Ktoś wpadł na absurdalny i tragiczny w skutkach pomysł porwania młodego króla. Spisek dojrzewał szybko, ludzie się znaleźli, ale konspiracja była marna i straty poniesiono znaczne. Znalazł się przecież oddział straceńców, którzy w marcu 1560 r. podjęli próbę opanowania zamku w Amboise (nad Loarą, na wschód od Tours), w którym Walezjusze dość często rezydowali, a wtedy przebywał Franciszek II. Chyba nigdzie we Francji nie było tak głębokich, rozgałęzionych i rzadko pustych lochów jak w Amboise; o tym napastnicy powinni byli też pomyśleć. Zamach się nie udał, 1200 ludzi zapłaciło za to życiem, a Gwizjusze kazali wykonywać wyroki najbardziej barbarzyńskimi metodami. W następnych miesiącach ujęto obu książąt burbońskich, króla Antoniego i Ludwika Kondeusza. Wydawało się, że tego drugiego nic nie uchroni przed szafotem, miał przecież szczęście: ocalenie przyniosła mu śmierć Franciszka II.

Królem został jego dziesięcioletni brat, Karol IX (1560-1574). Ze względu na wiek nowego monarchy konieczne były rządy zastępcze i wtedy właśnie wybiła godzina Katarzyny Medycejskiej, ciągle jeszcze nastawionej tolerancyjnie do problemów wiary. Gwizjusze zeszli niżej, przestając grać rolę decydentów nie uznających żadnej apelacji. Kondeusz uznany został za całkowicie niewinnego, o Antonim de Bourbon już wiadomo, jak się zachował. Jedno z najwyższych stanowisk w państwie, urząd kanclerza, otrzymał zdecydowany zwolennik stosowania tolerancji, Michel de L'Hopital (1504-1573), sławiony i wielbiony przez całą niemal historiografię jako mąż światły, umiarkowany, mądry i tolerancyjny. Przeczyć nie ma powodu; L'Hopital był rzeczywiście wybitnym humanistą, pisał m.in. wiersze po łacinie, jak nieco później nasz Maciej Sarbiewski, nabył wielkiego doświadczenia piastując przedtem kilka różnych stanowisk, nie był tak zawzięty i bezlitosny jak Gwizjusze czy Kalwin, działał pojednawczo dopóki mógł, tzn. do roku 1568, kiedy przestał być kanclerzem. Trudno jednak oprzeć się myśli, że chwali się go i czci nie za to wszystko, lecz przede wszystkim za to, że znacznie bliżsi byli jego sercu protestanci niż katolicy. Tak czy inaczej - osobistość ze wszech miar godna pozytywnego eksponowania.

Dzięki poczynionym zabiegom liberalizacyjnym sytuacja uległa pewnemu rozładowaniu, ale nie przestawała być poważna. Zwołane wówczas Stany Generalne obradowały (w Orleanie) w atmosferze tolerancji, a nie bez inicjatywy L'Hopitala doszło do wielkiej dysputy katolików z hugenotami (teologów) w Poissy, niedaleko na północny zachód od Wersalu, we wrześniu 1561 r. Wiele było takich dysput na świecie w różnych epokach, na zachodzie i na wschodzie, nigdy jednak nie dawały pożądanych rezultatów, bo żaden konstruktywny rezultat nie może się wyłonić, gdy ścierają się z sobą dwie zacietrzewione strony. Dysputa religijna w tych czasach - albo przemija z wiatrem, albo staje się wstępem do rozlewu krwi. W Poissy nie mogło być inaczej, mimo wielkiej pompy, z jaką otwarto obrady, w obecności małoletniego króla i całej rodziny królewskiej. Reprezentacyjnym mówcą kalwini - stów był sam Teodor Beza, ze strony katolickiej występowali m.in. kardynał lotaryński Karol Gwizjusz i generał zakonu jezuitów. Przy tym zestawieniu nazwisk dokładniejsze relacje i komentarze stają się zbyteczne, od razu wiadomo, że z Poissy nie rozleciały się po Francji gołębie pokoju.

Nie zapowiadał ich też jeden szczególny triumwirat. Jeszcze w tym samym roku porozumieli się z sobą w sprawie współdziałania przeciw hugenotom wspomniani już: Franciszek Gwizjusz, konstabl Anne de Montmorency i marszałek Jacques de Saint-Andre. Celem najbliższym i najbardziej konkretnym było zmuszenie Katarzyny do odejścia z dworu; to była też jedna z przyczyn, dla której potem dołączy się do triumwiratu król Nawarry.

Mimo to w styczniu 1562 r. nastąpiło wydarzenie jak gdyby napawające optymizmem: ukazał się edykt tolerancyjny. Wolno było hugenotom od tej chwili uprawiać swój kult, ale jawnie tylko poza miastami. W następstwie tego edyktu jednak, zamiast miłości i zgody wybuchła wojna domowa. Hugenoci uznali, że mogą już robić co chcą, katolicy, zwłaszcza ci spod znaku triumwiratu, pienili się z oburzenia i wściekłości. Już 1 marca doszło do tragedii, utrwalonej w historii pod nazwą rzezi w Vassy (w rejonie górnego biegu Marny). Odprawiając tam w tym dniu nabożeństwo, hugenoci nadali mu chyba świadomie trochę prowokacyjny charakter, zachowując się szczególnie głośno, wszystko zaś działo się w pobliżu kościoła, w którym znowu katolicy słuchali mszy (była niedziela). Jakoś byłoby to przeminęło, gdyby nie przejeżdżał w tym samym dniu przez Vassy Franciszek Gwizjusz ze znacznym orszakiem; wywiązały się nowe zadrażnienia i wtedy zbrojni Gwizjusza uderzyli na hugenotów, zabarykadowanych w swoim domu modlitwy i dokonali przerażającej masakry.

Hugenoci nie pozostawili tego wyczynu bez odpowiedzi i chwycili za broń, zapewniwszy sobie przedtem pomoc ze strony królowej angielskiej, na warunkach niezbyt zresztą budujących (wyrazili zgodę na zastawienie dwóch miast). Na czele całego obozu antykatolickiego stanął Ludwik Kondeusz. W tej niestety pierwszej wojnie domowej katolicy odnieśli większe sukcesy, ale doznali też bardzo dotkliwych strat personalnych. Antoni de Bourbon oblegał Rouen, którego bronił z ramienia hugenotów pechowy przeciwnik Henryka II w turnieju, Gabriel Montgomery; Rouen zostało zdobyte, ale król Nawarry odniósł ciężką ranę, której nie potrafiono wyleczyć. W grudniu 1562 r. bitwa pod Dreux (na zachód od Wersalu) zakończyła się zwycięstwem dowodzonych przez Franciszka Gwizjusza katolików i do niewoli poszedł sam Kondeusz. Zdarzyła się przy tym też rzadka komplikacja - przez pokonanych został do niewoli wzięty Montmorency, a Saint-Andre zginął.

Głównym punktem oporu hugenotów był Orlean, pod który Gwizjusz podszedł w lutym 1563. Los miasta był przesądzony, tylko dowódca katolików nie zastosował należytych środków ostrożności, zapominając o tym, że wyznawcy Kościoła reformowanego ciągle czytają Stary Testament, I oto znalazł się w szeregach hugenotów ktoś "zagrzany przykładami Judyty i Debory, Aoda i Jahel" [Księga Sędziów, 3 i 4; w tekstach polskich Ehud (Aod) Jael (Jahel); Księga Judyty, 13]. Był to szlachcic z prowincji Angoumois w zachodniej Francji, Jean Poltrot de Mere, człowiek o nie najbardziej jasnej przeszłości i przejrzystej naturze. Odważny i do wszystkiego zdolny fanfaron - takim paradoksem trzeba by go scharakteryzować, i to bez żadnej przesady. Samochwalcy nie bywają na ogół bohaterami, nie należał do nich i Poltrot de Mere, ale przed dokonaniem zabójstwa się nie cofnął. Mniej zrozumiałe jest, że nie czynił z tego tajemnicy i szeroko opowiadał o swoim zamiarze, a nawet pokazywał specjalnie przygotowane kule do pistoletu. Zdoławszy się jakoś włączyć do obozu Franciszka Gwizjusza pod Orleanem, żarliwie się w upatrzonym dniu pomodlił (Judyta też się modliła przed ucięciem głowy Holofernesowi) i z zasadzki zabił wodza wystrzałem z pistoletu, 18 lutego 1563 r. Tak utracił życie drugi z triumwirów.

Poltrot de Mere potrafił nawet uciec, ale jakoś odwaga go opuściła, zatracił się i zbłąkał, rano został schwytany. Przewieziono go do Paryża, pytany podczas tortur o wspólników wypowiadał takie nazwiska jak Beza i Coligny, a także niektórych przedstawicieli takich arystokratycznych rodów jak Rochefoucauld i Rohan-Soubise; odzyskując przytomność, cofał jednak częściowo swoje zeznania. Śmierć poniósł straszną.

Mimo tylu wydarzeń bynajmniej nie łagodzących konfliktu, ten pierwszy etap wojny domowej skończył się w marcu 1563 r. porozumieniem, które podpisano we wspomnianej już miejscowości Amboise. Warunki układu były dla hugenotów mniej korzystne niż poprzedni edykt tolerancyjny, m.in. całkowicie wyłączono możliwość urządzania kalwińskich nabożeństw w Paryżu. Kondeusz jednak, odzyskując jednocześnie wolność (wyszedł z niewoli hugenockiej także Montmorency) co najmniej ze względów taktycznych nie zgłaszał sprzeciwu. Nastąpił czteroletni okres względnego spokoju, na początku o znamionach niemal idylli: obaj głośni wodzowie, Montmorency i Kondeusz, wspólnie walczyli przeciw Anglikom, wypierając ich z Hawru. Z biegiem czasu, i to w tempie dość szybkim, wszystko zaczęło się jednak psuć. Przyczyny nie wymagają specjalnego rezonowania, ale zbyt jasno też nie występują. Najczęściej utrzymuje się, że katolicy nie mogli się zbyt długo powstrzymywać, tak byli naładowani krwiożerczością. Różnych smutnych incydentów wprawdzie nadal nie brakowało, raczej jednak w grę wchodziły tylko obawy, co prawda poważne: zaczęły się mianowicie dość wyraźnie uwidoczniać zmiany w postawie Katarzyny Medycejskiej, w sensie oddalania się od polityki tolerancji.

Bezpośredni powód do wznowienia wojny domowej dali przecież hugenoci, po raz drugi występując z planem porwania króla. Każdy z obu tych planów słabo przystawał do zdrowego rozsądku, ale na fanatyzm nie ma w żadnej epoce ani recept, ani lekarstw. Na czele przedsięwzięcia stanął oczywiście Ludwik Kondeusz, ciągle pewny siebie, a niesłusznie, bo nigdy nie udawało się, to co robił. Mocno też tkwił w tym planie Coligny, zdecydowany przeciwnik układu w Amboise, stale ulegający swoim bardzo wysoko zakreślonym ambicjom, w ogóle nie taka święta figura, jak rzeźbi i maluje tę osobistość wielu pisarzy. Jeśli torturowany Poltrot de Mere podał jakieś nazwiska zgodnie z prawdą, to admirała Coligny na pewno. On najbardziej dążył do wznowienia wojny i na niego spada - przykre to, ale nie da się ukryć - w znacznej mierze odpowiedzialność za nowy ogrom nieszczęść.

Króla, który tymczasem został uznany za pełnoletniego, oczywiście nie udało się porwać. Wtedy Kondeusz i Coligny sięgnęli myślą jeszcze dalej i spróbowali nawet marszu na Paryż, z takim samym skutkiem. Nie rozstrzygniętymi na ogół wynikami kończyły się inne starcia, największe pod Saint-Denis (pod Paryżem), 10 listopada 1567 r. Wojskami katolickimi dowodził Montmorency, ale ciężko raniony, dożył tylko następnego dnia. Podnieceni śmiercią głównego wroga hugenoci próbowali z kolei zdobyć Chartres, licząc też na posiłki, które przyprowadził im z Niemiec palatyn reński (ale nie elektor) Jan Kazimierz, gorący zwolennik wyznania reformowanego. Do przełomu jednak nie doszło i obie strony znowu przejściowo się pogodziły, zawierając układ w Longjumeau (na południowy zachód od Paryża), 1568. To kolejne porozumienie było dla hugenotów korzystniejsze niż poprzednie, restytuowano bowiem edykt tolerancyjny w całej rozciągłości. Do osiągnięć z tego okresu zaliczyć należy również ukształtowanie się jednego z najsilniejszych hugenockich punktów oporu w La Rochelle (Roszela nad Atlantykiem, na południowy wschód od Nantes).

Tym razem jednak nie było żadnych pozorów idylli i już po paru miesiącach wojna rozgorzała na nowo - po raz trzeci (1568-1570). Hugenoci nadal mieli z Niemiec realne posiłki w ludziach, katolicy z Rzymu i Madrytu raczej w obietnicach. Coligny i Ludwik Kondeusz niezmiennie stali na czele jednej strony, wojskami rządowymi dowodził ledwie 17-letni Henryk d'Anjou (Andegaweński), brat króla, trzeci syn Henryka II i Katarzyny, późniejszy król Polski (Henryk Walezy) i Francji. Nie przetrwał tej wojny Kondeusz, pokonany 13 marca 1569 pod Jarnac (na północ od Bordeaux), ranny, wzięty do niewoli i tego samego dnia zastrzelony przez dowódcę gwardii szwajcarskiej. Z dużą dozą kredytu można by wierzyć, że zabójca działał na własną rękę. Ponieśli również hugenoci klęskę pod Moncontuour (na północny zachód od Poitiers), 3 października. Bitwę przegrał Coligny, mimo to nie rezygnując i nawet myśląc o przygotowaniu nowego marszu na Paryż. Mocno utrzymała się hugenocka twierdza Roszela, w której znalazła się wraz z synem Joanna d'Albret, nieustępliwa i zaciekła do fanatyzmu. W takiej sytuacji, jeszcze skomplikowanej psującymi się stosunkami z Hiszpanią, znowu zawarto porozumienie i znowu o jeden stopień korzystniejsze dla hugenotów: oddano im cztery miasta (w tym Roszelę) i przyznano prawo piastowania wszystkich urzędów.

Przedstawiając ten nie bardzo mobilizujący obraz wojen wewnętrznych we Francji, trudno pominąć problem, który już całkiem odbiera chęć do życia: okrucieństwo. Różne prowincje były w tych latach jego widownią, niestety nazbyt często i w formach przerażających. Większe bitwy toczono - jak widać - rzadziej, przeważały operacje na skalę ograniczoną terytorialnie, także ograniczone jeśli chodzi o potencjał ludzki, ale właśnie w takich akcjach najszybciej wyzwalał się zwierz w człowieku. W literaturze historycznej sprowadza się te ponure karty do lapidarnego i pozornie efektownego uproszczenia: okrucieństwem wyróżniali się katolicy. I tylko dlatego nie wpisuje się np. przywódców hugenockich do rzędu świętych, bo nie uznawali tej kategorii pośmiertnych wyróżnień. Trudno zresztą przesądzać, gdyż np. Coligny jest ewidentnie traktowany jako święty, także w starej historiografii; nie wspomina się o nim w żadnym wypadku bez jakiejś ciepłej przy dawki przed nazwiskiem, a więc co najmniej "waleczny i sędziwy", w odniesieniu do momentów, gdy miał około 50 lat. Umarł w 54 roku życia, a więc przedwcześnie, wcale jeszcze nie "sędziwy". Śmierć jego była śmiercią męczennika i żadne igraszki słowne nie mogą tu wchodzić w rachubę. Coligny był człowiekiem wybitnym i reprezentował wiele walorów, które w normalnych czasach mogły się Francji bardzo przydać. Nie składał się jednak z samych zalet i nie był bez winy w wielu sytuacjach. W ogóle niewielu było wtedy ludzi składających się wyłącznie z zalet, ale popada się w ogromną przesadę i popełnia niewybaczalny grzech przeciw obiektywizmowi, gdy się ich dostrzega tylko po stronie protestanckiej.

Skłonności do okrucieństwa przejawiano po obu stronach, a nie warto sprzeczać się o to, kto wykazywał większą inwencję. Pewnie kalwiniści, w ogóle bardziej skłonni do analiz - to oni przecież interpretowali (podobnie jak wszyscy protestanci) Pismo św. na nowo, a nie katolicy, którzy zresztą już w 1572 r. "uderzeniowo" poprawią bilans zabiegów składających się na nieludzki stosunek do przeciwników. Rozpatrzenie jednego czy dwóch przykładów z wcześniejszego okresu nie nastręcza trudności, choć nie zawsze daje obraz należycie przejrzysty. Po 400 z górą latach oceny działaczy, zwłaszcza drugorzędnych, a takich było z natury rzeczy najwięcej, dochodzą do nas w nadmiernie zróżnicowanych ujęciach.

Był więc np. jeden taki dzielny, a jednocześnie skłonny do wszelkich okrucieństw wojak, Blaise de Montluc (1502-1577), katolik w służbie królów, nazywany "rzeźnikiem królewskim" ("le boucher royaliste"), potworem i innymi jeszcze epitetami. Najbardziej dał się hugenotom we znaki sprawując funkcję gubernatora Gujenny (Guyenne, między Garonną i Zatoką Biskajską). Był przy tym znawcą wojskowości i cenionym nowatorem w zakresie artylerii oraz inżynierii wojskowej; ta gałąź sztuki militarnej zrobi później wielką karierę we Francji. Napisał też historię wojen włoskich i pamiętniki, szczególnie cenne właśnie ze względu na militaria. Sam król Henryk IV, przez 40 lat hugenot, nazwie tę książkę Montluca "biblią żołnierza". Jak na dzieło "rzeźnika", ocena w każdym razie znamienna.

Przykład z drugiej strony barykady: Francois de Beaumont, baron des Adrets (1513-1587), także "krwiożerczy wojownik". Długo pozostawał przy katolicyzmie, religię zmienił ze względów osobistych i z nienawiści do Gwizjuszów, uznawszy, że skrzywdzono go w pewnym procesie, w którym przedstawiciele rodziny de Guise popierali jego przeciwnika. Od 1562 r. dowodził oddziałami hugenockimi w Delfinacie (Dauphine, między Burgundią i Prowansją) i wsławiał się wyczynami mogącymi jeszcze potomnym służyć jako środek do mrożenia krwi w żyłach. Mówiono o nim, że dzieciom swoim każe się kąpać w katolickiej krwi, co oczywiście nie jest prawdą; musiał przecież innymi czynami na takie oszczerstwa zasłużyć. Miał jednak nie byle jakie szczęście - schwytany w 1570 r. - zamiast śmierci po torturach uzyskał wolność dzięki zawartemu wtedy porozumieniu i przeszedł z powrotem na katolicyzm.

Wspomniany układ po raz nie wiadomo już który zapoczątkował krótkie chwile zbliżenia między katolikami i hugenotami, oczywiście tylko na najwyższym szczeblu, czyli w kręgach dworu; prowincja po staremu wyrzynała się wzajemnie, na podobieństwo opisów znajdujących się w Starym Testamencie. Dwór przechodził wtedy okres pewnych wahań politycznych, w związku z rozluźnieniem się kontaktów hiszpańskich po śmierci trzeciej żony króla Filipa II; była nią córka Henryka II, Elżbieta (1545-1568), wydana za mąż w wieku 14 lat. Coraz bardziej obawiano się też w Paryżu Hiszpanii jako mocarstwa, bardzo wtedy bogatego i reprezentującego znaczny potencjał militarny na lądzie i morzu. Przekonała się o tym Europa w 1571 r., po bezprzykładnym rozbiciu floty tureckiej przez hiszpańską pod Lepanto.

W takiej sytuacji królowi Francji i jego matce, a także innym osobistościom z najwyższych regionów władzy powinno było rzeczywiście zależeć na spokoju wewnętrznym. Mogłoby więc nie dziwić to, że coraz częściej zaczął bywać na dworze Coligny, ani nawet to, że pojawiła się koncepcja szczególnego małżeństwa. Z jednej strony Henryk de Bourbon, król Nawarry, syn Antoniego i Joany d'Albret, kalwin; z drugiej jeszcze jedna Małgorzata de Valois (1553-1615), także córka Henryka II, piękna, wykształcona i raczej nie dostrzegająca niczego złego w rozwiązłości, słynna "królowa Margot". Zaślubiny odbyły się w Paryżu, 17 sierpnia 1572 r., a już po upływie tygodnia nastąpiła straszna noc św. Bartłomieja.

Długo będzie mówiła o niej Europa, wiecznie historycy. Wstrząsające i haniebne wydarzenie przeszło do historii jako wielka, czerwona od krwi plama. Wiele nabiedzono się nad analizą przesłanek, rzadko dochodząc do całkowicie sensownych, a prawie nigdy do kompleksowych konkluzji. Jedno jest pewne; nie mogła do 17 sierpnia włącznie trwać sielanka, a potem nagle wybuchnąć eksplozja nienawiści, ażeby w ciągu tak krótkiego czasu zakończyć się masakrą. Główne czynniki sprawcze musiały rozpocząć swoje działanie znacznie wcześniej, a pozornie spokojny okres 1570-1572 mógł tak wyglądać tylko pod grubą osłoną obłudy. Dopuszczenie admirała Coligny do dworu wypadałoby traktować jako grę, na pewno w jakimś stopniu konieczną, ale w znacznie wyższym - obliczoną na jego zgubę. "Sędziwy" Coligny mógł być dowódcą bardzo walecznym, ale wyczucia politycznego nie miał, a raczej - niepohamowane ambicje rzucały mu bielmo na oczy. Chciał za wszelką cenę rządzić i nie potrafił zrozumieć, że nie jest kandydatem do władzy, lecz - skazańcem. Dość długo przygotowywali się, Katarzyna i jej ulubiony syn Henryk (d'Anjou) do zadania ciosu, nie bez pewnych trudności nakłonili króla do dania zgody, wznowili kontakty z młodszymi Gwizjuszami. Pozostaje do rozstrzygnięcia jeden tylko problem - czy konieczne było małżeństwo Henryka nawarskiego z Margot.

Tak, jeżeli miano zamiar rozprawić się z hugenotami, to dlaczegóż za jednego z nich wydawano katolicką królewnę? Wprawdzie z okazji zaślubin zjechało do Paryża na swoją zgubę mnóstwo hugenotów, ale jakoś nie chce się wierzyć, żeby akurat w taki sposób wabiono ich do stolicy. Sam ich pobyt natomiast mógł nasuwać myśli o przyśpieszeniu krwawego rozwiązania. Że o jakimś rozwiązaniu już przedtem myślano, nie ulega wątpliwości, natomiast koncepcja masakry w ciągu jednej nocy mogła być i chyba była o wiele późniejsza. Małżeństwo było potrzebne ze względów politycznych, pewnie liczono też na konwersję Henryka, chociaż dopóki żyła jego matka, szanse nawrócenia syna wyglądały nie najlepiej. Zaślubiny takiej pary jak Henryk i Małgorzata wymagały przygotowań, toteż znacznie wcześniej przyjechała do Paryża, też chyba niczego nie rozumiejąc, Joanna d'Albret. Umarła już 9 czerwca 1572 r. Zdania są i wiecznie będą podzielone: od trucizny czy na gruźlicę. Nie nam dzisiaj rozstrzygać tę sprawę, wystarczy ograniczyć się do głównej konkluzji: droga do wywierania nacisku na króla Nawarry była wolna.

W okresie bezpośrednio poprzedzającym noc św. Bartłomieja wyróżniał się szczególną aktywnością wspomniany już Henryk Gwizjusz, najstarszy syn zamordowanego w 1563 r. Franciszka. Wiadomo już, jak strasznie Gwizjusze nienawidzili protestantyzmu i protestantów, a książę Henryk (dostanie później przydomek "le Balafre" - "Pokiereszowany") najbardziej, bo nieustannie myślał o pomszczeniu śmierci ojca. 22 sierpnia 1572 r. jeden z ludzi Gwizjusza dwukrotnie strzelił z okna pałacowego do admirała Coligny, ale - tylko go zranił, mimo że uchodził za najlepszego strzelca w królestwie. Zamach ten, niewątpliwie uzgodniony z królem i Katarzyną, uprawnia do jeszcze jednego przypuszczenia: gdyby Coligny zginął, może zrezygnowano by z powszechnej rzezi, albo jeszcze inaczej: może by nie pomyślano o niej. Jeśli bowiem decyzje zapadły już przed 22 sierpnia, to w takim razie po co strzelano przedtem do admirała. Może to być zresztą również dodatkowy argument dla podbudowania tezy, że właśnie Coligny był najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem.

Wypowiadano już takie przypuszczenia w literaturze, raczej jednak z niezadowalającą motywacją. Wyglądałoby to tak: Katarzynie i Gwizjuszom chodziło wyłącznie o pozbycie się admirała, bo uzyskał wielki wpływ na króla i nieustannie namawiał go do wydania wojny Hiszpanii. Postanowiono go zatem zgładzić, a Gwizjusz chętnie wziął na siebie zorganizowanie zabójstwa. Zamiar ten się nie powiódł i można było oczekiwać zemsty hugenotów. Zapobiec jej mogła już tylko taka generalna rzeź, na którą dopiero w przeddzień dał zgodę Karol IX.

Wiele jest w takim schemacie przekonywających sformułowań, najbardziej to, że zlikwidowanie admirała "wystarczałoby" Katarzynie i Gwizjuszom. Pozostałe człony schematu są jednak trudniejsze do przyjęcia. Trzeba by uznać, że z okien Luwru strzelano do kogoś (a nie byle kto był ten Coligny) bez wiedzy i zgody króla; strasznie trudno przypuścić, że ktokolwiek mógłby się na to odważyć. Jeśli obawiano się zemsty, gdyby zamiar się nie powiódł, to tym bardziej mściliby się hugenoci, gdyby Coligny zginął. Obawa przed hugenotami jest w ogóle w powyższym rozumowaniu punktem najsłabszym.

Masakry dokonano rękami 20 tysięcy paryżan, w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572. Apokalipsa na ulicach miasta zaczęła się o brzasku, był więc już w pełni 24 sierpnia i w kalendarzu święty Bartłomiej, historycznie złączony z nocą. Zginęło prawdopodobnie dwa tysiące hugenotów, zamordowano rannego admirała i ciało jego wyrzucono przez okno na bruk, ofiarą rozwścieczonego tłumu padła większość znajdującej się w Paryżu szlachty hugenockiej, zabijano w Luwrze, podobno kilka strzałów oddał też sam król, porwany ogólnym szałem. Śmierć i zniszczenia nie skończyły się w ciągu jednej nocy, przeniosły się też na prowincję i trwały jeszcze długo. W Rzymie i Madrycie przyjęto wieści z Francji niemal radośnie. Król Nawarry oświadczył, że gotów jest przejść na katolicyzm i wziął udział w mszy. W tym samym duchu wypowiedział się syn Ludwika Kondeusza, Henryk d'Enghien (1552-1588). Cóż, życie trzeba było ratować i dlatego godzili się na wszystko, dopóki nie znajdą okazji, ażeby się wydrzeć z Paryża.


c.d.n.


Data utworzenia: 14/02/2013 @ 20:11
Ostatnie zmiany: 10/08/2013 @ 17:47
Kategoria : PROTESTANTYZM <<==
Strona czytana 7632 razy


Wersja do druku Wersja do druku

 

Komentarze

Nikt jeszcze nie komentował tego artykułu.
Bądź pierwszy!

 
Trzecie Oczko
prawoslawny-pop.jpg0-Belogorsk Monastery.jpgmoscow14.jpgprawoslawny-ornat.jpgprawoslawne-swiece.jpgkrzyz-prawoslaawie.jpg0-Our Saint Petersburg.jpgPatmos_church.jpgprawoslawny-slub.jpg0-st-isaac-cathedral.jpgprawoslawna-ikona.jpg0-dome-cross2.pngkosciol-prawoslawny.jpg0-sofia.jpgKalymnos_Emporeios.jpg0-christ-the-saviour.jpgAgioi_Asomatoi-Athens.jpg0-monas.jpg0-The_Trinity_Cathedral.jpg0-Savior of Spilled blood.jpgRhodos_Asklipio_Church.jpg0-petersburg.jpgprawoslawny-slub-korony.jpg0-moskwa.jpg0-cebule.jpegDafni_Christ.jpgprawoslawny-haft.jpg1170761.jpg0-moscow-2.jpg0-ortho4.jpg0-cerkiew-5.jpg0-bochu.jpg402462_85_th.jpg141t.gif0-cerkiew2.jpg23359664.jpgprawoslawny-krzyz.jpgprawoslawne-krzyze.jpg0-vladimir-church-2.jpggrecki-prawoslawny.jpgkarlowe-wary.jpgba4ko_1.jpg0-Church Trinity.jpg0-lodz2.jpg0-prawoslawie2.jpgbazylika_Paros.jpg0-cebule3.jpgSaint_Michael_Smichov.jpgalexei-ii.jpgbatiuszka.jpgPanagia_Damiotissa_Naxos_Greece.jpgnaksos.jpg0-StPetersburg.jpg0-Nicholas_in_Kronstadt.jpgPanagia_Vrisiani_Mesochori.jpglampy-prawoslawne.jpg0-dome-cross.pngLavra_Easter.jpgRhodos_Agios_Nikolaos_Foundoukli.jpgOrthodox_Brno.jpg0-Trinity Lavra.jpgcerkiew_turzansk.jpg0-cebule2.jpgAgios_Theologos_Kos.jpgMastichari_Kos_Greece.jpgsvkanstanty_and_alena_kopia.jpg0-st-basils-moscow-3.jpgcyryl_metody.jpgprawoslawny-koszyczek.jpg0-cerkiew.jpg0-Novgorod.jpg0-archangel.jpg0-Belgrade.jpg
Rel-Club
Sonda
Czy jest Bóg?
 
Tak
Nie
Nie wiem
Jest kilku
Ja jestem Bogiem
Ta sonda jest bez sensu:)
Prosze zmienić sondę!
Wyniki
Szukaj



Artykuły

Zamknij => WISZNUIZM <<==

Zamknij - Japonia

Zamknij BUDDYZM - Lamaizm

Zamknij BUDDYZM - Polska

Zamknij BUDDYZM - Zen

Zamknij JUDAIZM - Mistyka

Zamknij NOWE RELIGIE

Zamknij NOWE RELIGIE - Artykuły Przekrojowe

Zamknij NOWE RELIGIE - Wprowadzenie

Zamknij POLSKA POGAŃSKA

Zamknij RELIGIE WYMARŁE - Archeologia

Zamknij RELIGIE WYMARŁE - Bałtowie

Zamknij RELIGIE WYMARŁE - Manicheizm

Zamknij RELIGIE ŻYWE - Konfucjanizm

Zamknij RELIGIE ŻYWE - Satanizm

Zamknij RELIGIE ŻYWE - Sintoizm

Zamknij RELIGIE ŻYWE - Taoizm

Zamknij RELIGIE ŻYWE - Zaratustrianizm

-

Zamknij EUROPA I AZJA _ _ JAZYDYZM* <<==

Nasi Wierni

 6499572 odwiedzający

 87 odwiedzających online