|
Życie w kulturze śmierci
Święto Zmarłych
Już za kilka dni na wszystkie drogi w Polsce wyjedzie mnóstwo samochodów, kolej podstawi dodatkowe pociągi, bo miliony ludzi ruszą w drogę, by odwiedzić groby swoich bliskich z okazji katolickiego święta Wszystkich Świętych, które nowa świecka tradycja określa Świętem Zmarłych.
Ta nazwa wywołuje zrozumiałą irytację duchowieństwa i wielu katolików, ale przecież nie jest ona tak całkiem pozbawiona sensu, bo przecież 1 listopada na groby chodzą nie tylko katolicy, czy szerzej - chrześcijanie, ale również niewierzący czy - jak napisano w przedwojennym spisie ludności miasta Wilna - "bałwochwalcy" (nawiasem mówiąc, w całym Wilnie naliczono 6 bałwochwalców). O ile zatem odwiedzanie grobów jest dla katolików elementem liturgii święta Wszystkich Świętych, to dla niewierzących i "bałwochwalców" z pewnością już nie jest. Czym w takim razie jest? Bardzo możliwe, że mamy tu do czynienia z dynamicznym odradzaniem się pradawnego kultu przodków, który w Polsce pod względem form zewnętrznych nie wychodzi poza ramy liturgii katolickiej, ale już w takiej np. Rosji - jak najbardziej. Tam na grobach urządzane są prawdziwe uczty, a właściwie tout simplement - pijatyki, w których nieboszczycy "dotrzymują towarzystwa" żyjącym.
Starsi ludzie pamiętają zapewne słynny w swoim czasie film Jacopettiego "Pieski świat" (1961 r.), w którym pokazany został osobliwy kult "cargo" pleniący się na zapomnianych przez Boga i ludzi wyspach Polinezji. W czasie II wojny światowej najpierw Japończycy, a potem Amerykanie zakładali na tych wysepkach bazy i budowali lotniska. Na tych lotniskach lądowały samoloty z zaopatrzeniem i na oczach zdumionych tubylców z przybywających prosto z nieba ptaków wyładowywano wszelkie dobra w niespotykanej dotąd obfitości. Potem wojna się skończyła, bazy zlikwidowano, samoloty odleciały, ale tubylcy zachowali wspomnienie traumatycznego przeżycia, które stało się źródłem nowej religii, jak w przypadku Żydów - wspomnienie ucieczki z egipskiej niewoli. Teologia "cargo" jest następująca: bogowie przygotowali dla Kanaków (tzn. ludzi) wszystko, co potrzeba, tylko obcy podstępnie nauczyli się zwabiać niebiańskie ptaki i przechwytywać dobra przeznaczone dla Kanaków. Wobec tego tubylcy zaczęli ich naśladować: budować prymitywne pasy startowe i umieszczać na nich makiety samolotów, by w ten sposób dać bogom sygnał, gdzie mają kierować dostawy. Czy Święto Zmarłych nie jest przypadkiem rodzajem kultu cargo epoki technologicznej? Czy takie święto nie jest przejawem "kultury śmierci"?
Memento mori
Ale kultura śmierci, co prawda, nie w takim znaczeniu, jakie nadawał temu określeniu Jan Paweł II, nie jest bynajmniej wynalazkiem nowym. Stanisław Cat-Mackiewicz opisał swoje wrażenia, gdy jako 9-latek brał udział w pogrzebie babki. "Pogrzeb trwał dwa dni. Eksportacja wieczorem do kościoła, nazajutrz msza żałobna, pochód na cmentarz, świece i świece, szarpiące nerwy śpiewy, straszące nerwy dzwony, zawodzenia żebraków, stuk zamykanej trumny, grudki ziemi sypane przez dzieci i wnuki, krewnych i znajomych. Cała tysiącleciami obmyślana inscenizacja, całymi wiekami obmyślany scenariusz, mający za zadanie podnieść godność śmierci, zmusić do ciągłego o niej myślenia, zastraszyć człowieka śmiercią". To w XX wieku, a cóż dopiero w wieku XVII, kiedy zwłaszcza w Polsce uczuciowość ujawnia się przede wszystkim w obrzędach religijnych, a te z kolei podporządkowane są memento mori, a więc pamiętaniu o śmierci i strachowi przed śmiercią? Kto wie, czy nawet ówczesne pijaństwo i obżarstwo, a nawet okrucieństwo nie brało się po części właśnie z tego lęku - nie tylko przed śmiercią, ale przede wszystkim - przed kłopotami na tamtym świecie, do których śmierć była przecież tylko stosunkowo łagodnym wstępem. Adam Moszczeński w swoich pamiętnikach wspomina, że "nie było domu magnata lub majętnego obywatela, żeby po śmierci pana dusza nie ukazywała się to księżom, to sługom, to zakonnikom bawiącym w tym domu i nie żądała, by sukcesorowie czynili hojne ekspensa na nabożeństwa dla jej zbawienia. Częstokroć te dusze zostawiały znaki ręki wypalonej na stołach i straszyły swym pokazywaniem się ludzi i kobiety". Na przykład w roku 1772 nowicjuszka zakonu sióstr benedyktynek w Przemyślu Wiktoria Blejkowska miała widzenie Anny Potockiej, wojewodziny kijowskiej, która "z wzdychaniem" wyznała jej, że "cierpieć musi straszliwe męki czyśćcowe do chwili, w której będzie msza żałobna odprawiona za jej duszę w kościele Panien Benedyktynek w Przemyślu". Na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, że koniecznie tam Wiktoria Blejkowska przedstawiła dowód bezsporny w postaci drewnianej deseczki, na której dusza wojewodziny wypaliła znak ręki, a ponadto złożyła przysięgę treści następującej: "Ja, Wiktoria, przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej jedynemu, jako wypalenie ręki na deszczułce JW Jegomości Księdzu Biskupowi Przemyskiemu odesłanej uczynione jest przez zmarłą śp. Annę Potocką Wojewodzinę Kijowską na jawie przeze mnie widzianą i jako słowa w rekognicji były w wyznaniu moim ręką moją pisanem i podpisanem do mnie mówione są tejże Wojewodziny zmarłej na jawie mówione, a nie przez sen imaynowane, tak mi Panie Boże dopomóż i święta Syna Jego męka". Straszliwe męki czyśćcowe JW Anny Potockiej Wojewodziny Kijowskiej musiały jeszcze trochę potrwać, bo tak się złożyło, iż kościół Panien Benedyktynek w Przemyślu dla braku pieniędzy nie był do końca pobudowany. Wojewoda kijowski Franciszek Salezy Potocki, któremu dokumentacja całej sprawy została niezwłocznie przesłana, ofiarował klasztorowi benedyktynek w Przemyślu 30 tys. złp na dokończenie budowy i wymalowanie kościoła. Po jego konsekracji odprawiono mszę za duszę śp. wojewodziny i od tamtej pory nie ukazała się ona już nikomu aż po dzień dzisiejszy. Przypływy i odpływy
W ogóle warto zwrócić uwagę na przypływy i odpływy uczuć religijnych, przynajmniej w obrębie cywilizacji chrześcijańskiej. W Średniowieczu bardzo podobny w nastrojach do wieku XVII był wiek XIV, zwany również okresem "wielkiego strachu", a to z uwagi na zatrzęsienie złych duchów. Francuski kronikarz Froissart z XIV wieku odnotowuje taki oto incydent z udziałem diabła: "Pan de Corasse miał zatarg z kancelistą. W nocy słyszał u siebie wielki hałas, a służba rano mu powiedziała, że naczynie jest rozbite. Nocy następnej hałas taki sam. Pan de Corasse zapytuje: - Co się dzieje? - i ktoś niewidzialny mu odpowiada: - Skrzywdziłeś kancelistę, nie zostawię cię w spokoju, dopóki mu nie zadośćuczynisz. - Ba - odpowiada pan de Corasse - służba u kancelisty jest nic niewarta, porzuć go i przejdź na moje usługi. - Zły duch się zgadza i zaczyna mu służyć, przynosząc każdej nocy wiadomości zewsząd. Pan de Corasse opowiedział to Gastonowi de Foix, który go pochwalił, że ma wysłańca tak prędkiego i tak mało kosztownego, ale dał mu złą radę, aby zobaczył oblicze złego ducha. Spełniając to żądanie, zły duch ukazał się panu de Corasse raz w postaci wiechcia słomy, a potem jako świnia wychudzona, którą pan de Corasse poszczuł swymi psami. Zły duch zagniewał się o to, przestał mu służyć i w ciągu niespełna roku spowodował jego śmierć". Nie wszyscy wytrzymywali to nieustanne psychiczne napięcie i w wieku XIV spotyka się objawy zbiorowego szaleństwa, tzw. danse macabre: chorzy na zakaźne choroby zaczynali tańczyć koło cmentarzy, a ten taniec, coraz szybszy i coraz bardziej zapamiętały, wciągał również zdrowych gapiów; często kończyło się to zbiorową orgią. Zresztą, co tu się dziwić, kiedy sam król francuski Karol IV jest niespełna rozumu? To właśnie dla jego rozrywki wymyślono karty do gry, na których królowie, damy i walety mają ówczesne tradycyjne stroje. Nawiasem mówiąc, wariactwo Karola IV miało niektóre zupełnie współczesne rysy. Kiedy miewał napady furii, wtenczas posyłano pospiesznie po panią Walentynę née Visconti, żonę księcia Orleańskiego, bratową króla. Na sam jej widok uspokajał się z najgorszej nawet furii. Ponieważ królowa obawiała się dzielić łoże z wariatem, kładziono mu do łóżka małą dziewczynkę, Odinettę de Champsdivers, której król jakoś nie przerażał. Być może była ona już przedstawicielką nowego pokolenia, które na tyle oswoiło się ze strachem, że przestał on na nim robić wrażenie. Nadchodziła bowiem epoka Renesansu, która XIV-wieczną "kulturę śmierci" zastąpiła kulturą życia, rozumianą zresztą jak najbardziej dosłownie, jako umiejętność korzystania ze wszystkich jego powabów. Z tego właśnie powodu, aczkolwiek starannie osłanianego patetycznymi motywacjami religijno-etycznymi narodziła się Reformacja, a ściślej - skwapliwe poparcie książąt, czyli - jak byśmy dziś powiedzieli - elit - dla swobodnego wyboru religii, który już sam przez się świadczy o rosnącym dystansie wobec przeświadczenia o absolutnym charakterze jakiejkolwiek religii. Oczywiście takie zmiany nie dokonują się w jednej chwili ani nawet z wieku na wiek; są to procesy ciągłe, mimo to jednak można uchwycić pewną zmienność. Jeszcze w wieku XV mamy we Francji Joannę d’Arc, ale we Włoszech - już Leonarda da Vinci, a w roku 1517 w Niemczech - już Marcina Lutra. Z kolei w roku 1540 papież zatwierdza regułę zakonu jezuitów, głównej siły kontrreformacji, zaś Sobór Trydencki (1545-1563) wyznacza początek recydywy religijnego napięcia, tak charakterystycznego dla wieku XVII. Jeszcze pokój religijny w Augsburgu (1555) proklamuje zasadę cuius regio - eius religio, pośrednio "ubóstwiającą" elity panujące, ale już w 1618 r. wybucha w cesarstwie wojna, o której jeszcze nikt nie wie, że będzie "trzydziestoletnia". We Francji wojny religijne rozpoczynają się już pod koniec Soboru Trydenckiego, a kończą panowaniem Henryka IV ("Paryż wart mszy"), który wydał edykt tolerancyjny nantejski (1598). Wprawdzie 20 lat później (1628) hugenoci ponownie chwycą za broń, ale żelazna ręka kardynała Richelieu złamie im kręgosłup w twierdzy La Rochelle, a edykt łaski pozbawi ich wszelkiego politycznego znaczenia. Jeszcze w roku 1684 Ludwik XIV odwoła edykt nantejski, co skłoni do emigracji 200 tys. hugenotów francuskich, ale już w roku 1694 przychodzi na świat Franciszek Maria Arouet, bardziej znany pod swym literackim pseudonimem "Voltaire", który odciśnie piętno swojej osobowości na całym wieku XVIII, w którym miejsce religijnego napięcia, jakie wprowadził Sobór Trydencki, zajmie sceptycyzm, szerzony głównie przez ówczesnych masonów. Pierwsza loża masońska powstała 24 czerwca 1717 r. w londyńskiej oberży "Pod Jabłonią" ma jeszcze charakter mistyczny i antykatolicki, ale ruch szybko przerzuca się na kontynent i tam traci cały swój mistycyzm, zachowując całą antykatolickość. Z tego powodu papież Klemens XII bullą "In ominentes" masonerię potępił, ale nic to nie pomogło; duch sceptycyzmu zwabiał do lóż masońskich nie tylko królów, którym masoneria już wtedy służy jako wywiad i agentura wpływu, ale również biskupów i kardynałów. Kończy się to rewolucją francuską, za sprawą której, a także wojen napoleońskich, sceptycyzm przestaje być zabawą elit, tylko stopniowo trafia pod strzechy oraz na sale uniwersyteckie, gdzie traci resztki masońskiego mistycyzmu, nabierając stalowej twardości racjonalizmu. Ten racjonalizm doprowadza do sformułowania społecznej inżynierii w postaci socjalizmu, które zostaną zaaplikowane Europie w dwóch odmianach, upozowanych zresztą - co warte podkreślenia - na swego rodzaju antyreligię: narodowy socjalizm i bolszewizm. W drugiej połowie wieku XIX mamy zatem recydywę religijnego (ultramontanizm) i antyreligijnego (socjalizm) napięcia. W rezultacie pierwsza połowa wieku XX jest widownią triumfu napięcia antyreligijnego, które od strony psychologicznej jest oczywiście bardzo podobne do tego, jakie towarzyszyło wojnom religijnym w wieku XVII. Druga połowa wieku XX zaznaczyła się gwałtownym spadkiem napięcia zarówno religijnego, jak i antyreligijnego, zaś schyłek wieku XX i początek wieku XXI charakteryzuje recydywa napięcia religijnego, w której Kościół katolicki rywalizuje z "bałwochwalcami". Bóg z dostawą do domu
Gwidon Sorman w swojej ostatniej książce "Made in USA" twierdzi, że w Ameryce mamy do czynienia z zupełnie nową religią, która pod względem znamion zewnętrznych jest jeszcze podobna do wyznań chrześcijańskich (chociaż w skrajnych przypadkach nawet pod tym względem nie), natomiast merytorycznie różni się od ortodoksyjnego chrześcijaństwa w sposób zasadniczy. O ile bowiem chrześcijaństwo tradycyjne stoi na stanowisku, że człowiek powinien czcić Boga właściwie bezinteresownie, bo nagroda w postaci życia wiecznego przychodzi niejako mimochodem, to współczesna religia amerykańska ufundowana jest, jak się wydaje, na sui generis kontrakcie: Ty, Boże, będziesz nam błogosławił, bo c’est Ton métier, a w zamian za to my będziemy Cię chwalić, skoro tak Ci na tym zależy. Jeśli nie - to nie. Może trochę upraszczam tę teologię, bo ze względu na ramy artykułu - muszę, ale - tylko trochę. Chodzi o to, że w religii amerykańskiej stosunki człowieka z Bogiem mają charakter partnerski, a zatem - dosyć swobodny. Jeśli kontrakt mi się opłaca, to go dotrzymuję, a jeśli nie - to go wypowiadam. Nie jest to bez precedensu w dziejach religii; w końcu Abraham też uwierzył w zamian za obietnicę, że stanie się ojcem wielkiego narodu, któremu zostanie oddane w posiadanie terytorium "od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej rzeki Eufrat". Czy to demokracja, czy co innego - nie mam pojęcia, ale jeśli Sorman, do którego spostrzegawczości mam zaufanie, mówi prawdę, to religia amerykańska jest swoistą postacią bałwochwalstwa komercyjnego. Bóg z dostawą do domu, przy czym gwarantujemy zwrot pieniędzy. Warto zwrócić uwagę, że to podejście ma wielu zwolenników, a nawet entuzjastów również w Kościele katolickim. Wielu duchownych (jak wielu - tylko Bóg wie) sfrustrowanych rywalizacją z "bałwochwalcami", bardziej wierzy w socjotechnikę niż w Opatrzność, więc chętnie uczyniłoby z Kościoła wielonarodowy koncern przemysłu rozrywkowego, byle tylko udało się "opanować rynek". To jest też ważny element tego napięcia.
"Kultura śmierci", czy kultura życia?
W jednej ze swoich encyklik Jan Paweł II stwierdził, że jedną z przyczyn zjawiska, jakie nazwał "kulturą śmierci" jest "doprowadzenie do skrajności, a nawet wypaczenie pojęcia subiektywności". Wszystko wskazuje na to, że tak jest rzeczywiście, ale czyż nie dlatego, że prawa, a zwłaszcza "standardy", czyli etyczne fundamenty praw, tworzone są przez "większość", co w "demokracji" stanowi uzasadnienie wystarczające? To nie kryzys - to relultat - chciałoby się powtórzyć za Stefanem Kisielewskim, pamiętając, iż Sobór Watykański II zaaprobował demokrację. Co prawda tylko zaaprobował, a nie wymyślił czy stworzył, ale czy to "wypaczenie subiektywności" nie jest aby logiczną konsekwencją "postawienia" na demokrację? Skoro demokracja rządzi się zasadą: im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, to "wypaczenie subiektywności" w postaci relatywizmu, a więc uznania, że nie istnieją wartości bezwzględne, jest tylko kwestią czasu. W świecie zdominowanym przez demokrację jedynym punktem odniesienia staje się, siłą rzeczy, własne życie, jako wartość niewątpliwa, a w tej sytuacji życie cudze już takim punktem odniesienia być przestaje. Używając analogii z literatury, można by powiedzieć, że JA jestem postacią pierwszoplanową, podczas gdy INNI są jedynie postaciami planu drugiego, postaciami epizodycznymi. Czyż w tej sytuacji nie należy podporządkować toku narracji właściwemu przedstawieniu historii postaci pierwszoplanowej? Stąd coraz większa łatwość, z jaką demokratyczni prawodawcy godzą się na poświęcanie życia ludzi bardzo małych albo bardzo chorych, usprawiedliwiając to "względami społecznymi", tzn. konkretnie osobistym interesem osób, którym bardzo mały człowiek przeszkadza w karierze, pozycji towarzyskiej czy wreszcie - w zwyczajnej wygodzie. W przypadku ludzi bardzo chorych "względy społeczne" - to przeważnie bilans społecznych ubezpieczalni i troska o ich wypłacalność. Inaczej mówiąc: przyczyną tej "kultury śmierci" jest koncentracja na życiu - oczywiście na własnym i kosztem cudzego, ale - jak śpiewał Bułat Okudżawa - przecież "słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak". Kultura życia przyczyną "kultury śmierci"? Niewiarygodne, ale przecież fakt! Oczywiście - życia doczesnego, tego tu i teraz, które tym większej nabiera wartości w oczach ludzi, im mniej wierzą w życie pozagrobowe. A jak tu wierzyć w życie pozagrobowe, kiedy dusza jest bezlitośnie wypędzana z kolejnych, coraz to nowych zakamarków ciała?
Od kiedy wolno się patroszyć?
"Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców / Zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, / Ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, / Kamienie fotonowe, psy cybernetyczne, / Paraboliczne bębny, flety bioplazmy / Wtórujące podskokom sztucznych serc lub krwawych, / Wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych". Wizja Antoniego Słonimskiego spisana w "Gołębiu ostatnim" jest już trwałym elementem składowym naszej rzeczywistości, nazywanej przez Jana Pawła II "kulturą śmierci". Ale jakaż to "kultura śmierci", w której śmierć jest bardziej nieprzyzwoita od najbardziej wyuzdanej rozpusty czy ostentacyjnego bezwstydu? Śmierć niepostrzeżenie znikła z terenu publicznego, a właśnie znika również z terenu prywatnego, m.in. za sprawą politycznie poprawnego słownictwa, które zastępuje to nieprzyzwoite słowo łagodnymi eufemizmami, jak "odejście" czy "utrata". Śmierć znika z kultury! Jedyny powód, dla którego nie znikła jeszcze ostatecznie, tzn. dla którego jakakolwiek wzmianka o śmierci nie została jeszcze zakazana pod rygorem odpowiedzialności sądowej, to trudności z ustaleniem, kiedy właściwie ten nieprzyzwoity i urągający prawom człowieka i sprawiedliwości społecznej moment następuje. Za sprawą rozwoju technik medycznych, a więc procedur i urządzeń w służbie życia, moment śmierci zaczął się rozmywać w czasie. Śmierć stała się nie momentem, lecz procesem, który wprawdzie ma swój początek i koniec, więc właściwie nie powinno to być żadnym problemem, gdyby nie jedna okoliczność. Otóż człowiek umierający jest znakomitym surowcem dla innych ludzi. Można z niego pobrać różne tkanki i organy do przeszczepów, ale można uczynić to do pewnego momentu; nie za późno. Z technicznego punktu widzenia najlepiej byłoby patroszyć człowieka jeszcze za życia, ale trudno to zrobić z dwóch powodów. Po pierwsze - w wielu ludziach demokracja jeszcze nie zwyciężyła. Jeszcze tlą się w ich umysłach różne anachronizmy, które nie pozwałałyby im nie tylko na patroszenie żywych ludzi, ale nawet na wykorzystanie organów w taki sposób pozyskanych. Takich ludzi jest na świecie już coraz mniej, więc jest nadzieja, że wkrótce stracą wszelkie znaczenie, ale jest jeszcze powód drugi - że ludzie się boją, iż sami zostaną wypatroszeni. Dlatego trwają dyskusje nad ustaleniem momentu, od którego wolno patroszyć - i chodzi o to, by nie wyznaczyć go ani za wcześnie, ale i nie za późno. O tym, żeby nie patroszyć - mowy nie ma. Skoro słabnie nadzieja na życie wieczne, to tym większe staje się pragnienie życia przynajmniej dłuższego, w związku z czym wzrasta też gotowość do tego kanibalizmu ery technologicznej i słabną wszelkie opory. Ciekawe, że kanibalizm jest powszechnie odrzucany, chociaż z punktu widzenia racjonalnego nic właściwie zarzucić mu nie można. Jedynym powodem odrzucania kanibalizmu w sensie dosłownym jest chyba tabu, które wykształciło się w tak odległych mrokach prehistorii, że nikomu nie śniły się jeszcze standardy demokratyczne. Kanibalizm ery technologicznej niestety żadnym tabu krępowany już nie jest, więc wszyscy pokornie chylą głowy przed wymaganiami "życia", które, ma się rozumieć, jest "wartością najwyższą". Gdzie jest dusza?
Ma to oczywiście swoje konsekwencje, bo - jak wspomniałem - w miarę rozwoju technik medycznych, a zwłaszcza - techniki przeszczepów, dusza bezlitośnie wypędzana jest z kolejnych zakamarków ciała. Ponieważ obecnie vox populi uważa, że śmierć powinno się liczyć od obumarcia pnia mózgu, to np. pan prof. Tomasz Trojanowski uważa, że "dusza mieści się w mózgu", bo "gdy umiera mózg, umiera człowiek", podczas gdy "komórki" żyją znacznie dłużej. Ale przecież mózg chyba też będzie można przeszczepiać? Może nie u nas, bo Narodowemu Funduszowi Zdrowia jak zwykle zabraknie pieniędzy na takie ekstrawagancje, ale gdzieś tam w ogóle... Co wtedy z duszą? Czy "dawca" mózgu umarł, czy to właśnie on żyje, a definitywnie umarł "biorca"? Komu wtedy sprawiamy pochówek i kto ewentualnie trafia przed Oblicze Pana?
Najwyższy Czas: Stanisław Michalkiewicz
Data utworzenia: 22/09/2007 @ 15:48
Ostatnie zmiany: 12/04/2012 @ 05:21
Kategoria : Święta
Strona czytana 15701 razy
Wersja do druku
|
|